Czuję jak wszystko rozsypuje mi się w rękach, przelatuje przez palce, i że za kilka miesięcy pozostanie tylko mgliste wspomnienie. Płaczę, miotam się, wygrażam. Tylko komu? Chyba głównie samej sobie.
Najpierw szkoła.
Z chemii idzie mi mocno tak sobie. 75% to teraz moja średnia. Dużo, dużo poniżej moich oczekiwań, ale też przede wszystkim - moich umiejętności. Stać mnie na 95%. Wiem to. 20% gubię z braku snu, a więc też braku skupienia. Plusem dzisiejszego tygodnia jest to, że odkryłam, że jedzenie nie jest tu problemem. Niewyspanie jest. Ostatnio czułam to nader wyraźnie. Siedziałam nad kartką z zadaniami i czułam, jakby ktoś przywalił mi czymś ciężkim w głowę. Zadaniem numer jeden na nadchodzące dni jest więc takie przekształcenie planu dnia, aby spać 5-6 godzin dziennie (a nie, jak dotychczas, 2-3).
Próbne matury poszły mi poniżej oczekiwań.
Na polskim byłam tak zmęczona, że masę czasu straciłam na samym tekście o wielozadaniowości. Co gorsza, miałam nowy zegarek, i nie zwróciłam uwagi, że mam źle ustawioną wskazówkę godzinową. Tak więc napisałam spokojnie plan pracy w brudnopisie, trzy razy przeczytałam tekst z Pana Tadeusza (tak żeby było zabawniej - wychodząc z domu mówiłam napiszę wszystko - tylko nie z "Lalki" i romantyzmu) i zupełnie spokojnie zabrałam się za wybieranie odpowiednich słów i uważne pisanie zdań. Sama byłam zaskoczona wydajnością swojej pracy, bo została mi (w moim, jakże błędnym, mniemaniu) jeszcze calutka godzina. Pilnująca nas nauczycielka nie raczyła poinformować, że zostało nam na przykład pół godziny czy 15 minut (sic!). O tym, że muszę zapisać dwie strony w dziesięć minut dał mi znać dzwonek (dziękuję dyrekcji, że nie kazała go wyłączyć...). Udało mi się skończyć, ale o jakości tej pracy nie chcę nawet myśleć. A tak się już cieszyłam, że w końcu polski dobrze mi pójdzie...
Z matmą było nieco lepiej... Albo to ja po prostu miałam inne oczekiwania wobec siebie. Perspektywa napisania tej matury już teraz, po powtórzeniu w szkole wyłącznie planimetrii (której to, w dalszym ciągu, wybitnie nie ogarniam) napawała mnie niemalże paraliżującym strachem. Matma zawsze szła mi opornie, przerażała, a żeby dobrze napisać sprawdzian zawsze musiałam cały wieczór prześlęczeć nad zadaniami. Nie wiem, jak poradzę sobie z faktem, że matura z tego przedmiotu liczy się w rekrutacji na medycynę...
Ad rem. Uznałam z góry, że będzie co ma być, a że dobrze być nie może, nie będę w jeden weekend próbować przerobić trzech matematycznych lat, bo i tak nie będzie dobrze. Rozwiązałam więc trzy matury, żeby zapoznać się z kartą wzorów, którą dzięki mojej ulubionej nauczycielce na maturze miałam dostać do ręki po raz pierwszy (<3). Do klasy weszłam z duszą na ramieniu, z duszą na ramieniu zabrałam się do zadań... I jakoś to poszło. Policzyłam, że mam 80%, z tym, że przynajmniej 3 błędy w tym są obliczeniowe (głupiutka ja), z niewiedzy może dwa-trzy. A i tak dumna jestem jak paw, że udało mi się dobrze rozwiązać jabłkowe zadanko, a taki wynik przy takim przygotowaniu jest całkiem akceptowalny dla mnie. Nie wiem, jakiś wewnętrzny geniusz matematyczny się we mnie odzywa czy cuś.
O angielskim się nie wypowiadam, bo gadać umiem, a wygodnicko piszę podstawę, więc jestem spokojna. Nic od tego nie zależy, a zdam na pewno.
W czwartek odebrałam stypendium Prezesa Rady Ministrów. Przemówienia uczyłam się w samochodzie w drodze na uroczystość (czyli całe 15 minut). Co to dla biolchemu, na medycynie będzie gorzej, mówili. ;p Jestem dumna, że zająknęłam się może 2 razy, a kiedy zakończyłam nienaganną angielszczyzną whatever you are, be a good one (czyli cytatem z A.Lincolna) nawet dyrekcja mojej szkoły patrzyła na mnie z uznaniem. Tak się stresowałam, że nie zauważyłam, że otrzymałam jedne z najdłuższych braw wg mojej mamy, yay.
Co do diety. Nie wiem ile teraz ważę.
Zaliczam taki rollercoaster, że już nie wiem, gdzie jest dno. Kompletnie nie panuję nad emocjami.
Jem, nienawidzę siebie. Łamię się. Jem. Płaczę. Jem, jem, jem.
A potem rzygam.
Bo musicie wiedzieć, że niedawno opanowałam i tę umiejętność. I teraz czego ponad limit bym nie zjadła - pojawia się wątpliwość. A może by tak..? Nie umiem jeszcze, tak jak większość bulimiczek, wymiotować wszystkiego i do końca. Choć ostatnio z podrażnionego gardła i krew się polała. Wiem, że jestem w ostatnim momencie, kiedy mogę się cofnąć. I zamierzam to zrobić. Duża, mądra dziewczynka dokona właściwego wyboru.
Przeraża mnie to, jak sama nakręcam tą spiralę, jak sama ściągam siebie w dół. To ja jestem przyczyną wszystkich moich niepowodzeń. I muszę nauczyć się sobie z tym radzić.
Muszę podjąć jasną decyzję. Schudnąć. Przygotować się na problemy - słabość, zawroty głowy. I mieć świadomość, że tak jest lepiej. Że to i tak lepsze niż to, co jest teraz. Mniej boli zrywanie plastra w całości i szybko.
Postaram się. To wszystko i to tak niewiele, co mogę obiecać...
Tak cholernie chciałabym powiedzieć o tym K.
Ale K nie słucha, bo K ma J i Zu (z którą, podobno, zaczęła się nawet lepiej dogadywać niż ze ną, bo przecież z Zu to i o muzyce, i o chłopakach, i o pierdołach). Sama ostatnio przyznała, że w sumie nie zawsze jest wobec mnie fair, no ale... Dzięki. Tego właśnie potrzebuję. Zarzucaj mi, że nie dzielę się prywatnymi rzeczami. Ale takimi rzeczami nie będę się dzielić na lekcji, w klasie, przy J.
To też się wszystko rozleciało. I jest mi, przepraszam za słowa, kurewsko ciężko.
Niech mnie ktoś przytuli.
Dziękuję Wam, że Wy takie nie jesteście, i że przy Was mogę się wygadać.
Rozpisałam się, ale bardzo mi to było potrzebne.
Dziękuję Tym, które tu ze mną są <3
Ja też jestem, gdzieś w międzyczasie, w szkole, na lekcjach. Wiem, co u każdej z Was. Przepraszam, że nie piszę, ale czytam Was wszystkie.