sobota, 30 listopada 2013

.I need you to know I'm not through the night.

     Nie daję sobie rady. Z niczym.
Czuję jak wszystko rozsypuje mi się w rękach, przelatuje przez palce, i że za kilka miesięcy pozostanie tylko mgliste wspomnienie. Płaczę, miotam się, wygrażam. Tylko komu? Chyba głównie samej sobie.

     Najpierw szkoła.
Z chemii idzie mi mocno tak sobie. 75% to teraz moja średnia. Dużo, dużo poniżej moich oczekiwań, ale też przede wszystkim - moich umiejętności. Stać mnie na 95%. Wiem to. 20% gubię z braku snu, a więc też braku skupienia. Plusem dzisiejszego tygodnia jest to, że odkryłam, że jedzenie nie jest tu problemem. Niewyspanie jest. Ostatnio czułam to nader wyraźnie. Siedziałam nad kartką z zadaniami i czułam, jakby ktoś przywalił mi czymś ciężkim w głowę. Zadaniem numer jeden na nadchodzące dni jest więc takie przekształcenie planu dnia, aby spać 5-6 godzin dziennie (a nie, jak dotychczas, 2-3).


Próbne matury poszły mi poniżej oczekiwań.

Na polskim byłam tak zmęczona, że masę czasu straciłam na samym tekście o wielozadaniowości. Co gorsza, miałam nowy zegarek, i nie zwróciłam uwagi, że mam źle ustawioną wskazówkę godzinową. Tak więc napisałam spokojnie plan pracy w brudnopisie, trzy razy przeczytałam tekst z Pana Tadeusza (tak żeby było zabawniej - wychodząc z domu mówiłam napiszę wszystko - tylko nie z "Lalki" i romantyzmu) i zupełnie spokojnie zabrałam się za wybieranie odpowiednich słów i uważne pisanie zdań. Sama byłam zaskoczona wydajnością swojej pracy, bo została mi (w moim, jakże błędnym, mniemaniu) jeszcze calutka godzina. Pilnująca nas nauczycielka nie raczyła poinformować, że zostało nam na przykład pół godziny czy 15 minut (sic!). O tym, że muszę zapisać dwie strony w dziesięć minut dał mi znać dzwonek (dziękuję dyrekcji, że nie kazała go wyłączyć...). Udało mi się skończyć, ale o jakości tej pracy nie chcę nawet myśleć. A tak się już cieszyłam, że w końcu polski dobrze mi pójdzie...


Z matmą było nieco lepiej... Albo to ja po prostu miałam inne oczekiwania wobec siebie. Perspektywa napisania tej matury już teraz, po powtórzeniu w szkole wyłącznie planimetrii (której to, w dalszym ciągu, wybitnie nie ogarniam) napawała mnie niemalże paraliżującym strachem. Matma zawsze szła mi opornie, przerażała, a żeby dobrze napisać sprawdzian zawsze musiałam cały wieczór prześlęczeć nad zadaniami. Nie wiem, jak poradzę sobie z faktem, że matura z tego przedmiotu liczy się w rekrutacji na medycynę...

Ad rem. Uznałam z góry, że będzie co ma być, a że dobrze być nie może, nie będę w jeden weekend próbować przerobić trzech matematycznych lat, bo i tak nie będzie dobrze. Rozwiązałam więc trzy matury, żeby zapoznać się z kartą wzorów, którą dzięki mojej ulubionej nauczycielce na maturze miałam dostać do ręki po raz pierwszy (<3). Do klasy weszłam z duszą na ramieniu, z duszą na ramieniu zabrałam się do zadań... I jakoś to poszło. Policzyłam, że mam 80%, z tym, że przynajmniej 3 błędy w tym są obliczeniowe (głupiutka ja), z niewiedzy może dwa-trzy. A i tak dumna jestem jak paw, że udało mi się dobrze rozwiązać jabłkowe zadanko, a taki wynik przy takim przygotowaniu jest całkiem akceptowalny dla mnie. Nie wiem, jakiś wewnętrzny geniusz matematyczny się we mnie odzywa czy cuś.

O angielskim się nie wypowiadam, bo gadać umiem, a wygodnicko piszę podstawę, więc jestem spokojna. Nic od tego nie zależy, a zdam na pewno.

W czwartek odebrałam stypendium Prezesa Rady Ministrów. Przemówienia uczyłam się w samochodzie w drodze na uroczystość (czyli całe 15 minut). Co to dla biolchemu, na medycynie będzie gorzej, mówili. ;p Jestem dumna, że zająknęłam się może 2 razy, a kiedy zakończyłam nienaganną angielszczyzną whatever you are, be a good one (czyli cytatem z A.Lincolna) nawet dyrekcja mojej szkoły patrzyła na mnie z uznaniem. Tak się stresowałam, że nie zauważyłam, że otrzymałam jedne z najdłuższych braw wg mojej mamy, yay.


     Co do diety. Nie wiem ile teraz ważę.
Zaliczam taki rollercoaster, że już nie wiem, gdzie jest dno. Kompletnie nie panuję nad emocjami.
Jem, nienawidzę siebie. Łamię się. Jem. Płaczę. Jem, jem, jem.

A potem rzygam.
Bo musicie wiedzieć, że niedawno opanowałam i tę umiejętność. I teraz czego ponad limit bym nie zjadła - pojawia się wątpliwość. A może by tak..? Nie umiem jeszcze, tak jak większość bulimiczek, wymiotować wszystkiego i do końca. Choć ostatnio z podrażnionego gardła i krew się polała. Wiem, że jestem w ostatnim momencie, kiedy mogę się cofnąć. I zamierzam to zrobić. Duża, mądra dziewczynka dokona właściwego wyboru.

Przeraża mnie to, jak sama nakręcam tą spiralę, jak sama ściągam siebie w dół. To ja jestem przyczyną wszystkich moich niepowodzeń. I muszę nauczyć się sobie z tym radzić.
Muszę podjąć jasną decyzję. Schudnąć. Przygotować się na problemy - słabość, zawroty głowy. I mieć świadomość, że tak jest lepiej. Że to i tak lepsze niż to, co jest teraz. Mniej boli zrywanie plastra w całości i szybko.

Postaram się. To wszystko i to tak niewiele, co mogę obiecać...


     Tak cholernie chciałabym powiedzieć o tym K.
Ale K nie słucha, bo K ma J i Zu (z którą, podobno, zaczęła się nawet lepiej dogadywać niż ze ną, bo przecież z Zu to i o muzyce, i o chłopakach, i o pierdołach). Sama ostatnio przyznała, że w sumie nie zawsze jest wobec mnie fair, no ale... Dzięki. Tego właśnie potrzebuję. Zarzucaj mi, że nie dzielę się prywatnymi rzeczami. Ale takimi rzeczami nie będę się dzielić na lekcji, w klasie, przy J.
To też się wszystko rozleciało. I jest mi, przepraszam za słowa, kurewsko ciężko.
Niech mnie ktoś przytuli.

Dziękuję Wam, że Wy takie nie jesteście, i że przy Was mogę się wygadać.
Rozpisałam się, ale bardzo mi to było potrzebne.
Dziękuję Tym, które tu ze mną są <3

Ja też jestem, gdzieś w międzyczasie, w szkole, na lekcjach. Wiem, co u każdej z Was. Przepraszam, że nie piszę, ale czytam Was wszystkie.

sobota, 23 listopada 2013

.001-002.

Whatever you are - be a good one. ~A. Lincoln

     Ostatni tydzień przypominał w moim wydaniu jakąś żałosną kotłowaninę. Waga skakała w górę i w dół, kompletnie nie panowałam nad emocjami. W środę powiedziałam dość. Basta. Nie będzie waga pluć nam w twarz. No i się zebrałam. Teraz staram się pamiętać o głodzie, poczuć go. I jakoś, na razie, się trzymam. Waga z ponapadowych/poweekendowych 56 kg trochę się zmniejszyła, w środę znowu było załamanie, ale z czwartkowego 55 kg po dwóch dniach bilansów po 350 i 200 kcal dziś jest... 52,9 kg! Yay! Oczywiście wiem - niemałe znaczenie ma tu brak resztek jedzenia w jelitach i mała ilość płynów przedwczoraj i wczoraj, tak więc wzrost mnie nie zdziwi, ale wynik i tak bardzo cieszy.


     Nie cieszą za to inne wyniki. Wczoraj dostałam 70% z tej cholernej chemii. Kiedy oddawałam tą pracę byłam dumna - tyle nad tym siedziałam, nadrobiłam braki... No nie ma bata, dostanę czwórkę. Tyle pracowałam! No ale niestety, prawda okazała się boleć bardziej niż mogłabym przypuszczać. Zjebałam też kolejną kartkówkę. Nie ma to jak nie umieć wklepać prostej proporcji do kalkulatora -.-"      Jestem tak strasznie podłamana tą sytuacją, że aż nie potrafię znaleźć odpowiednich słów. O ile to, że do Krakowa się nie dostanę wiem od dawna, to zaczynam mieć wątpliwości czy Poznań leży nadal w moim zasięgu... 
     Zastanawiam się czym jest spowodowana taka sytuacja - nie czuję, aby głód/słabość przeszkadzała mi w skupieniu, ale gdzieś z tyłu głowy mam taką wątpliwość. Nie mam też przecież gwarancji, że nie przeszkadza spanie po 4-5h, roztrzepanie... Ale czuję się winna, że może mniej ważne priorytety zaczynają przeszkadzać w realizacji tych najbardziej istotnych. 


     Zobaczę jak będzie za tydzień, za dwa. Rozważam opcję, że na wariackich papierach dobiję jakoś do 50 kg, co powinno mieć miejsce jakoś przed świętami, a następnie kontynuować tylko 700 kcal.
     Mama dowiedziała się o tym całym moim odchudzaniu. Już kiedyś jej mówiłam, ba, ostrzegałam, że chyba nie wszystko ze mną okej, ale wtedy zbagatelizowała problem (w sumie potem dwa lata ważyłam w granicach 52-56 kg nawet pomimo tego, że psychicznie kulałam, więc może miała rację...). A teraz, co mnie zaskoczyło, jakoś się przejmuje. Pyta mnie, czy nie chcę czegoś zjeść, podsuwa mi różne suszone owoce. Jest taka kochana. Myślę, że jeśli praca i inne zmartwienia nie sprawą, że zapomni o całej sprawie, to jej pomoc może być nieoceniona przy stabilizacji. Ciekawa jestem, co będzie, kiedy się dowie, że w sumie jej krytyczne słowa zapoczątkowały to wszystko.


     Dostałam stypendium Prezesa RM za osiągnięcia w zeszłym roku. Dwa i pół tysiąca nie chodzą piechotą. Będę musiała w środę przemawiać w podziękowaniu. Co za idiotyczny pomysł! Przemawiać powinien jakiś histwos, który umie i lubi to robić, a nie ja, biedny biolchem, która jedynie przygotowałam sobie kartkę z tekstem i zamierzam wyryć to na pamięć.
     Irytuje mnie to, co ostatnio dzieje się na linii ja-K. Zarzuca mi, że o niczym jej nie mówię. Więc pytam - kiedy? Przez fb? Na lekcji, przy innych? A może przy jej chłopaku? Okej, lubię gościa, ale też bez przesady, nie wszystko musi wiedzieć. Jest sporo rzeczy, które chętnie bym jej powiedziała, wyrzuciła to z siebie, ale mam poważne wątpliwości czy nie wypapla wszystkiego od razu J (wspomniany wyżej chłopak) na zasadzie ale ty tego nie wiesz, a poza tym mam wrażenie, że ostatnio dużo bardziej ocenia niż słucha i rozumie. A może to ja straciłam część zaufania? J stał się tak ważny, że w sumie chyba nie potrzebuje już mnie, żeby zadzwonić i pogadać o czymś więcej niż szkole. A ja nie chcę jednostronnej komunikacji. Tak więc komunikacji nie ma w ogóle. Nie powiem, żeby to było łatwe.
Na szczęście jest jeszcze A, która zawsze wie jak mnie uspokoić, i choć zna mnie krócej, to mam wrażenie, że od podszewki. Ale A siedzi w Krakowie, a ja nie mam serca odrywać jej od studiów. Pierwszy rok, ma się na czym skupiać.
     Tak więc przechodzę szkołę radzenia sobie samej ze swoimi emocjami. W sumie to życiowo dość przydatna rzecz. Podobnie jak nauka znoszenia samotności. 
Ale, szczerze mówiąc, wolałabym odbyć te praktyki w innym terminie. 


     I to już wszystko, co się u mnie przez ten tydzień działo. Pokomentuję coś u Was tak zbiorczo za cały tydzień, bo choć czytam, to pisać nie mam czasu. Ale jestem i kibicuję po cichutku ;)
Nie wiem, jak mam nauczyć się do 3 próbnych matur w jeden weekend. Ich chyba wszystkich zdrowo powaliło. Matma i polski? W listopadzie? Serio?

piątek, 15 listopada 2013

.decyzja.

     Dostałam dzisiaj 52% z chemii. Jestem załamana. Spodziewałam się tego, ale otrzymanie do ręki testu z bzdurnymi błędami (a.k.a. brak skupienia) dało mi do myślenia.
     Za mało śpię. Za mało się uczę. Za dużo przesiaduję w internecie.
Odkąd zaczęłam codziennie aktualizować bloga, jedzenie (i blog) jakby zawładnęły moim życiem. Ciągle o nich myślę, ciągle tu wchodzę. Cztery razy dziennie staję na wadze.
I choć kocham efekty - cena jest za duża.
     Nie poddaję się. O nie. Ale bardzo ograniczam internet i na poważnie siadam do nauki. Będę aktualizować bloga co piątek (po korkach z biologii, kiedy i tak nie jestem w stanie "mentalnie" nic zrobić) i pisać pokrótce o tym, jak u mnie. Oczywiście nie przestanę Was odwiedzać, choć przyznaję, że będę robić to rzadziej.
     Bywa. Mam maturę do zdania i życie do przeżycia.
Nie mogę podjąć niewłaściwych decyzji.
Nie daję sobie prawa do porażki.

czwartek, 14 listopada 2013

.001.

     Waga 55,2 kg. Powiedzmy, że byłam na to przygotowana.
W szkole mam taki zapieprz, że dzisiaj tylko wrzucam bilans i lecę dalej siedzieć nad biologią i chemią. Jutro Was poodwiedzam, jak trochę się prześpię. ;)

8 kcal - guma do żucia x2
68 kcal - krem z dwóch pomidorów
16 kcal - kisiel z lnu mielonego
157 kcal - warzywa na patelnię 
40 kcal - kisiel morelowy
61 kcal - borówki amerykańskie
60 kcal - ciastko (kawalątek, liczę z nadmiarem)
13 kcal - kisiel z lnu mielonego
13 kcal - j.w.

436/500 (286 kcal z warzyw i owoców, 150 z innych produktów)


środa, 13 listopada 2013

zero.zero.zero.

Kiedy znalazłem się na dnie, usłyszałem pukanie od spodu. ~ Stanisław Jerzy Lec

     Dzisiejszy dzień już od początku zwiastował masakrę. Ale przeszedł oczekiwania. Poza totalnie zjebanym sprawdzianem z chemii (milordzie, wyczuwam poprawkę), totalnie psychicznie się załamałam. Kompletnie nie wiem co się ze mną dzieje. Sama już siebie nie rozumiem.

Zmiana strategii myślenia. 
Będę robić wszystko, żeby nie przekraczać wyznaczanych wartości. Będę jeść jak najmniej. 
Że zniszczę sobie zdrowie? Wiem. Ale i tak jest już wyniszczone kolejnymi podejściami do diety.
A ja chcę w końcu zamknąć ten rozdział. Nie mam siły na więcej.

Z Rudą Werr  i aną wędrowniczek zaczynamy SGD. Może ktoś jeszcze chce?
Ja będę liczyć warzywa, choć to niezgodne z regułami. Zaczynam od dnia 4go, żeby nie czekać do poniedziałku, a żeby zgadzałby mi się wartości "weekendowe". Pierwsze 3 dni przerzuciłam na koniec.

1. 500
2. 450
3. 650
4. 650
5. 400
6. 300
7. 400
8. 500
9. 450
10. 650
11. 700
12. 400
13. 300
14. 400
15. 500
16. 450
17. 650
18. 700
19. 400
20. 300
21. 400
22. 500
23. 450
24. 650
25. 700
26. 400
27. 400
28. 300
29. 400
30. POST

Wypiszę sobie dziś metodą Not Hungry motywujące karteczki na szafę. Pościągam thinspo na telefon. Powymyślam, co lekkiego mogę jeść (jakieś pomysły?). I przede wszystkim - nastawię się mentalnie na walkę. Sukces jest w głowie. Dieta jest w głowie. Nie na talerzu.

Od zawsze moją jedyną skuteczną motywacją była rywalizacja.
Nie ma smaku słodszego niż słodycz zwycięstwa nad kimś.
Tak więc będę najlepsza - lepsza od tych wszystkich motylków poddających się co kilka dni (a więc też od obecnej siebie), lepsza niż K, lepsza niż wszystkie grubasy, które nad sobą nie panują.
Nie umiem tego zrobić "zdrowo i dobrze". Nie umiem. Na to jestem za słaba, paradoksalnie. Nie umiem sobie pobłażać. Nie nawracajcie mnie proszę.

Zyskam kontrolę.
Będę idealna.
Pokocham głód. Pokocham to uczucie pustki w żołądku.
Już nie mogę się doczekać.

I na medycynę też się dostanę. Bo w końcu mam być najlepszą wersją siebie, nie?

wtorek, 12 listopada 2013

.021.

     54 kg. No, spodziewałam się tego, więc nie jestem zaskoczona ani zła. Odrobię. Przemyślałam plan i uznałam, że 250 kcal idiotycznie mało, a ja przecież chcę zmienić swoje nawyki, a nie się głodzić. Łatwiej "psychicznie" będzie mi nie zmieniać puli kalorii, ale po prostu w ten i następny piątek zrobić sobie głodówkę (chyba że tego dnia zobaczę na wadze 53,1 kg - czyli tyle, ile powinno być bez napadu) - i tak tego dnia wracam z korków o 21, więc jem coś na szybko i padam spać.
     Dzisiaj chłopak K (przyjaciółki), a mój bardzo dobry kolega, rano podszedł do mnie od tyłu w szkole i z zaskoczenia poderwał w powietrze (nie wiem czemu, ale ten typ tak chyba ma, że wywija dziewczynami jako żarcik xd). Po moim "heeeeejjjjj" rozległo się "ej, ale ty jesteś lekka, ile ty właściwie ważysz?". Oczywiście wiem, że to tylko dlatego że K jest wyższa o 10 cm, więc może jest kilka kg cięższa (choć nadal dużo chudsza), ale nie zmienia to faktu, że promieniałam następne pół dnia. I obiecałam sobie, że już zawsze tak będzie. I że kiedy będzie mi składał życzenia osiemnastkowe (i pewnie znowu zrobi coś w tym stylu xd) będzie zaskoczony jeszcze bardziej.

5 kcal - guma do żucia
150 kcal - zupa krem z brokułów
155 kcal - zupa krem z pomidorów
90 kcal - jabłko z cynamonem
180 kcal - serek wiejski
15 kcal - len mielony
= 595 kcal
Podoba mi się ten dzisiejszy bilans ^^

Edit: Brat zrobił ciastka. Z CYNAMONEM. Kurwa. Żal mi siebie. Nie mam już do siebie siły...



PS Część z Was ma "systemowo" włączone weryfikacje obrazkowe komentarzy. Chyba nie minę się z prawdą mówiąc, że to w sumie niewiele daje jeśli chodzi o kontrolowanie kto co pisze, a utrudnia komentowanie np. z telefonu. Ustrojstwo można wyłączyć w ustawieniach bloga bodajże. Polecam ;p

poniedziałek, 11 listopada 2013

.020.

     53,5 kg. Pół roku nie ważyłam tak mało. Wiem, że to dopiero 3 kg mniej (i 6 kg mniej od najwyższej wagi), co nie jest oszałamiającym wynikiem, ale ja i tak jestem z siebie dumna. Całe pół roku nie potrafiłam się zebrać i schudnąć choć trochę, a teraz w końcu mi się udało. I chociaż cierpliwość nie jest moją cnotą, to staram się nie niecierpliwić i dzielnie dążyć do drugiego celu, czyli 52 kg.
     Wkurzyła mnie wczoraj pewna osoba swoim gadaniem, jak to obowiązkiem kobiety jest o siebie dbać i być kobiecą, a to jak o siebie dba świadczy o jej charakterze (oczywiście w sensie pozytywnym). What a bullshit. Szczerze nienawidzę takiego gderania, że niby powinnam pacykować się ultradrogimi kremami nie wiadomo po co albo że mam jakikolwiek obowiązek ładnego wyglądania (sic!). Jeśli chcę ubrać bluzę i się nie malować to nikt mi tego nie zabroni. A o moim charakterze będzie to świadczyć chyba tylko w taki sposób, ze jestem wystarczająco odważna, żeby nie poddawać się owczemu pędowi całych mas bab, tylko podejmować świadome wybory. No, ewentualnie że na tyle komfortowo się ze sobą czuję żeby nie musieć spędzać godzin w łazience. A dla mnie i tak o charakterze bardziej będzie świadczyć wykształcenie niż wygląd.
Ale czy dziecko kobiety, która nigdy nie stosowała żadnych kremów i maluje się tylko "na okazję" (i wiecie co? moim zdaniem wygląda naprawdę dobrze) może dogadać się z kimś ze zgoła innymi poglądami na tę kwestię?
Jeśli mam być szczera, to współczuję osobom, które poczucie własnej wartości opierają w tak znacznym stopniu na wyglądzie. Uroda przemija...

450 kcal - budyń x3
200 kcal - ciemna czekolada -.-'
25 kcal - herbata -.-" (nie wiem, co za dureń wymyślił, żeby sypać do herbaty maltodekstrynę)
15 kcal - kisiel z lnu mielonego
350 kcal - płatki owsiane
255 kcal - warzywa na patelnię (zdecydowanie nie ulubiona mieszanka, no ale tylko taka była)
= 1245 kcal
Wiem, że ponad limit, postaram się odrobić to jakoś w następnym tygodniu "po kawałku". Durny okres. Strasznie się boję, co jutro zobaczę na wadze.
Edit: 1245 + 100 - ciemna czekolada + 370 - płatki owsiane + 85 płatki "błonnik i jabłko" = 1800 kcal
Obiecałam, że teraz już będzie idealnie. Więc będzie. Jak by nie było ten "napad" miałam w miarę pod kontrolą - wiem ile zjadłam. To dla mnie bądź co bądź osiągnięcie. Zjadłam za dużo o 1200 kcal. Dlatego przez następne 3 dni będę jeść po 250 kcal (1050 kcal "odrobionych"), a w piątek prawdopodobnie wyjdzie mi głodówka w podobny sposób jak w tym tygodniu - nic nie jedząc pójdę spać. To daje 1650 kcal "straty", czyli o całe 450 kcal "zysku" dla mnie. Nawet wyjdzie mi to na dobre. Jeśli dam radę, to i na weekend przedłużę tę próbę. Wtedy zysk kaloryczny zwiększyłby się do 1150 kcal. Kuszące...


niedziela, 10 listopada 2013

.019.

You aren't crazy, you're just lonely, and loneliness is a hell of a drug. ~ John Mayer

     Jak można, w świecie pełnym ludzi, być tak cholernie samotnym? Nie chodzi mi o brak rodziny czy przyjaciółki - ich mam i bardzo doceniam. Ale kiedy wszyscy idą spać, nie mam osoby, do której mogłabym zadzwonić z dziecinną prośbą powiedz mi, że mnie kochasz. Kogoś, kto przytuliłby mnie, kiedy czuję się źle i kiedy myślę, że z niczym sobie nie poradzę. To tak mało i tak wiele zarazem...
Wiem, że częściowo sama sobie na to zapracowałam - złym (bez "klasy") zachowaniem na dwóch imprezach co natychmiast spowodowało zły PR (o to chyba nigdy nie przestanę być na siebie wściekła, dwa małe w sumie błędy obrodziły w takie aż konsekwencje, już samo myślenie o tym powoduje u mnie złość i przygnębienie - może powinnam nauczyć się z tego śmiać, ale nie potrafię, kiedy widzę, jak niektórzy wtedy poznani na mnie patrzą), charakterem, wyglądem... Ale nie mogę przestać zadawać sobie pytania czy aż tak sobie na to wszystko zasłużyłam. Wygląda na to, że jednak tak.
Widzę, że ta nieprzerwana samotność jest źródłem wielu moich problemów. Tylko co mogę z tym zrobić? Nie zmienię tego pstryknięciem palców... Chyba pozostaje mi tylko zacisnąć zęby, otoczyć się obojętnością jak kokonem i czekać. I liczyć, że nowa uczelnia, nowi ludzie, nowe środowisko dadzą mi czystą kartę i szansę na nowy start.
     53,6 kg. Wczoraj coś mnie tknęło i wyciągnęłam z szafy stare, zapomniane spodnie. Są zrobione z rozciągliwego materiału, jednak od momentu kiedy dostałam je w zeszłe święta nie byłam w stanie się w nie zmieścić. A są idealne pod względem koloru i fasonu. Popatrzyłam na nie nieufnie i pomyślałam sobie co tam, spróbuję, najwyżej się rozczaruję. Z niedowierzaniem dopięłam zamek. Obróciłam się raz, drugi... Cały czas nie mogę uwierzyć. Korci mnie, żeby iść i jeszcze raz je założyć, żeby upewnić się, że to prawda. Są bardzo mocno opięte, to prawda, ale sam fakt się liczy. Poczekam jeszcze i zacznę je nosić jako nagrodę za osiągnięcie 52 kg (czyli - mam nadzieję - już za około dwa tygodnie). Nie chcę przecież niepotrzebnie rozciągnąć ładnych spodni.

160 kcal - budyń czekoladowy (wieeeem, że muszę zamienić to na coś zdrowszego, jednak najpierw muszę iść kupić to zdrowe jedzenie, bo obecnie nie mam w domu nawet jogurtu naturalnego czy normalnego chleba)
30 kcal - gorzka czekolada
90 kcal - szpinak <3 (ostatnia paczka, wygrzebana jakiś cudem z czeluści lodówki)
60 kcal - kisiel z lnu mielonego x2
150 kcal - budyń śmietankowy
90 kcal - płatki "błonnik i jabłko"
20 kcal - płatki owsiane
= 600 kcal

Mel B 10 min nogi, Skalpel


sobota, 9 listopada 2013

.017. .018. i've been to hell and back again

     Wczoraj wróciłam do domu o 14:30 (spotkanie udało się zamienić na poniedziałkową konferencję przez Skype), rzuciłam krótkie idę spać do rodziny i zanurzyłam się w prześlicznie pachnącej, mięciutkiej pościeli. I tak, dziś o 9:00, obudziło mnie zaglądające przez szpary w żaluzjach słoneczko. :) Prawdopodobnie zmęczony, niewyspany organizm odebrał swoje, bo nawet w międzyczasie nie otwarłam oczu. Już widzę siebie po maturze - pierwsze dwa tygodnie przepłaczę, że będę musiała poprawiać biologię/chemię/matmę i że jestem rok w plecy, a następne trzy prześpię.
Co do matury - irytuje mnie niesamowicie jedna rzecz. Wszyscy powtarzają mi gdzieś się dostaniesz, jak nie ty to kto, najwyżej będziesz mogła zostać w domu jak trafisz na UŚ. Mówią, że widzą ile się uczę, jakie mam wyniki i tak dalej. A ja mam świadomość ile się NIE uczę. Że siedzę czasem po nocach niepotrzebnie, bo cały dzień zmarnowałam, że część materiału ogarnęłam pobieżnie, a po prostu trafiłam na dobre pytania... I tak dalej. Bardzo wiele "gorszych" jeśli chodzi o oceny osób ogarnia to wszystko lepiej niż ja. Widzę, że majowe wyniki to żaden pewnik. I niech nie mówią mi, że jest inaczej.
Tak więc - wczorajszy dzień okazał się być nieplanowaną głodówką. Co ciekawsze, dziś rano wcale nie czułam się bardzo głodna.
     Waga z wczoraj (po-napadowa) - 55,2 kg (czyli i tak lepiej niż oczekiwałam), z dzisiaj - 53,8 kg. Mam świadomość, że jutro może być więcej ze względu na brak resztek jedzenia w jelitach dziś rano i ze względu na brak wody (bo przecież wczoraj także nie piłam nic poza kubkiem herbaty), a więc nie jest tak, że czwartek "uszedł mi na sucho". Zastanawiam się tylko jaka będzie ta różnica.
     Dziś zrobiłam pierwsze 10 min turbo spalania, a wieczorem jeszcze postaram się zrobić Mel B na nogi i Skalpel.

150 kcal - budyń
190 kcal - warzywa na patelnię
105 + 60 + 60 kcal - jogurt z borówkami amerykańskimi i mieszanką otrębów
30 kcal - kisiel z lnu mielonego
= 595 kcal

Tak się jakoś czuję... Słabo. Otępiała umysłowo jakbym 2 noce nie spała (sic!) i jakbym nie miała napięcia mięśniowego... Pewnie okres plus wczorajsze niejedzenie/niepicie tak się ze sobą zeszły. Mam nadzieję, że uda mi się utrzymać ładny bilans, ale nie będę tego robić za cenę dobrego samopoczucia.


czwartek, 7 listopada 2013

Reset

     Napad, jak już pisałam. Spodziewam się jutro 56-57 kg. Damn.
Wypisałam sobie, zainspirowana przez anę wędrowniczek listę rzeczy, które są moją motywacją w walce o lepszą figurę. Niektóre są próżne, ale cóż poradzę - taka jest prawda.

1. W końcu się sobie podobać
2. Podobać się innym
3. Nie być ciągle „tą grubszą koleżanką”
4. Zmieścić się znowu w ciuchy z gimnazjum
5. Móc śmiać się w twarz tym, którzy we mnie nie wierzyli
6. Udowodnić wszystkim swoją siłę
7. Udowodnić sobie, że mogę kontrolować swoje życie
8. Wyglądać najpiękniej na studniówce
9. Zacząć studia z czystą kartą
10. Móc opowiadać o tym, jak schudłam
11. Nie musieć myśleć o tym, ile ważę, kiedy podnosi mnie kolega
12. Znaleźć w końcu chłopaka
13. Móc pokazać się komuś w bieliźnie
14. Poprawić rysy twarzy
15. Usłyszeć „o, schudłaś!”
16. Poczuć się piękną
17. Udowodnić MM, że dużo stracił
18. Móc nosić to, co chcę
19. Mieć wychudłe ramiona ze sterczącymi kosteczkami nadgarstka i palców
20. Widać mi było kości biodrowe, kiedy założę cienką bluzkę
21. Uwidocznić obojczyki
22. Być z siebie dumną
23. Nikt nie musiał się wstydzić, że pokazuje się „z tym słoniem”, ale mógł być dumny, że chodzi z „tą piękną chudzinką”
24. Wyglądać uroczo w za dużej męskiej bluzie/koszuli
25. Wydawać się krucha i bezbronna
26. Móc być czyjąś thinspiracją
27. Uporządkować swoją psychikę
28. Pozbyć się kompleksów
29. Nauczyć się zdrowiej jeść
30. Nie czuć wstydu stojąc na środku klasy
31. Mieć chude nóżki z przerwą między udami
32. Udowodnić mamie, że potrafię
33. Być bliżej ideału
34. Częściej się uśmiechać
35. Więcej czerpać z życia
36. Zyskać pewność siebie
37. Pokochać głód
38. Czuć się lekko
39. Być szczęśliwą
40. Móc nosić szorty i krótkie spódniczki
41. Nie być zależną od jedzenia
42. Wygrać kolejną walkę
43. Czuć się atrakcyjną
44. Móc uwodzić
45. Móc chodzić na baseny publiczne i plażę
46. Być dumną z tego, kim jestem
47. Mieć łatwiej
48. Osiągnąć sukces
49. Mieć poczucie, że nic mnie nie zatrzyma
50. Zacząć dorosłość jako silniejsza osoba
51. Czuć, że zasługuję na uwagę innych
52. Czuć, że mogę być podziwiana
53. Być znowu tą silną, małą dziewczyną, która dobrze sobie ze wszystkim radzi
54. Mieć silne ciało
55. Wyrobić sobie dobre nawyki
56. Lepiej radzić sobie w sporcie
57. Móc pokazać wam, że można schudnąć 20 kg bez napadów
58. Mieć tajemnicę, o której wiecie tylko Wy
59. Móc nosić bransoletkę z motylem z dumą
60. Wyglądać tak, jak zawsze marzyłam. 
61. Pokochać siebie.
62. Czuć się lepsza od grubasów
63. Widzieć zazdrość w oczach hejterów

Może któraś z Was pomoże mi wydłużyć listę?

     Obiecuję - następne 98 dni do studniówki przejdę bez napadów, z pełną kontrolą. Nic mnie nie zatrzyma. Cały czas nie będę przekraczać 600 kcal. I w weekendy będę ćwiczyć, bo wtedy mam czas.
Uda się.
Nie ma innej opcji.

You can't make the same mistake twice. The second time you make it, it's no longer a mistake. It's a choice.

.016. are you proud of who you have become?

     Bardzo cieszę się, że Was mam. Dzięki Wam czuję, że nie jestem obojętna wszystkim poza rodziną, bo czasami tak właśnie się czuję.
     Mam problemy z kontrolą. Gdzieś w moim mózgu zanikło połączenie rywalizacja-kontrola-perfekcja, co okropnie utrudnia mi utrzymanie w ryzach tego całego podjadania. Postaram się to zmienić.
54,0 kg dzisiaj. Spadek o 0,1 kg to wyraźny efekt wczorajszych błędów. A dzisiejszy dzień też spieprzyłam, jestem zła, mam nadzieję, że nic nie skoczy w górę. Tym bardziej, że zbliża mi się wiadomo-co, więc i apetyt, i waga mogą się podnieść. Mam nadzieję, że nie dam się zniechęcić.
Jutro mam po szkole iść z koleżankami ustalać interpretację książki na 5 na polski. Ofc przy piwie. -.-" Będę musiała coś zjeść. No i Redd's to 270 kcal, więc po powrocie do domu pewnie już nic nie zjem.
      Udało mi się zrobić ładne zdjęcie. Święto jakieś. Muszę sobie wyrobić nawyk uśmiechania się często, bo od razu się lepiej wtedy wygląda.

10 kcal - guma do żucia x2
700 kcal - płatki
170 kcal - budyń
150 kcal - kubek kisielu x5
= 1030 kcal
Edit. Ja pierdolę. Nie wiem, ile wpieprzyłam tych ^(&(*^ płatków. Jestem żałosna. Jutro przed tym piwem /270 kcal/ zjem serek wiejski /180 kcal/ i tyle. W sumie 450 kcal. A w sobotę, niedzielę i poniedziałek obiecuję bilanse po 300. Dam radę. I wypieprzę to świństwo jak tylko będę mogła. o był ostatni raz, kiedy się złamałam. Przyrzekam. Pozostałe 98 dni do studniówki będzie idealne.

/Rozwiewam wątpliwości - chodzi o profilowe, to obok. Takie jak u góry zrobię sobie... za 14 kilogramów XD

środa, 6 listopada 2013

.015.

Strangers waiting
Up and down the boulevard
Their shadows searching
In the night
Streetlights, people
Livin' just to find emotion
Hidin' somewhere in the night

     54,1 kg. Nie jest źle. Łapię się na tym, że jak tylko przechodzę koło lustra to zatrzymuję się i patrzę na swój brzuch. Zastanawiam się, czy widać, że już trochę schudłam. Ja zaczynam to zauważać. Zmiany są w skali mikro, ale są. I bardzo, bardzo się nimi cieszę. Ostatnio, kiedy ważyłam około 53,5 kg usłyszałam, że widać. Ale wtedy ćwiczyłam dużo, dużo więcej, spalałam po 1200-1600 kcal na trening 3-4x w tygodniu. Teraz kompletnie nie mam kiedy i jestem wściekła. Przejrzałam Turbo spalanie Ewki i już nie mogę się doczekać, kiedy spróbuję ile dam radę (bo całości na pewno nie), ale nie mogę znaleźć tych wolnych 40 minut. Ma-sa-kra. Pisałam o wyzwaniach. Nie daję rady. W sumie tylko się uczę. Nie wiem, czy tego nie odpuścić i po prostu dalej walczyć, ale w mniej "rozliczeniowy" sposób, if u know what i mean. Chyba tak zrobię. Na wyzwania przyjdzie czas po maturze.
Może jak dobiję do 50 to wrzucę pierwszą część przed/po z moimi zdjęciami. Taka mała motywacja halfway.
     Biologię muszę zacząć ogarniać w trybie now, bo czuję, że dostaję te 80-85%, jednak nie umiem materiału, ale znam zadania. I jak na maturze dowalą mi czymś nieznanym to polegnę.
Za to zostałam dziś pochwalona za maksa z powtórki (właść. z niespodzianko-szatanko-kartkówko-powtórki) z chemii. Większość (nawet kujonki) pozbierały 30-40-60%, a ja z pamięci napisałam wszystko dobrze. Jestem z siebie bardzo dumna. Dało mi to trochę spokoju, bo cały czas boję się tego, że mam tendencję do uczenia się zadań, a nie przedmiotu (znaczy, uczę się, ale db wyniki to raczej efekt znajomości zadań, a nie mogę ich przecież nie robić, bo się w ogóle nie nauczę), co może skutkować tym, co wyżej opisałam. No nie wiem. Boję się tej matury. Jak cholera się boję. Idę ogarniać chemię i matmę.
     Tak w ogóle to stwierdziłam, że mam strasznie niekobiecą twarz. Mam nadzieję, że wasze przekonania się sprawdzą i za 10 kg rysy złagodnieją, a całość będzie jakaś taka delikatniejsza.

25 kcal - kawa
5 kcal - guma do żucia
500 kcal - płatki i czekolada
170 kcal - budyń czekoladowy
150 kcal - budyń malinowy
150 kcal - 5x kubek kisielu (aż 20g błonnika! ^^)
= 1000 kcal - wstyd mi. Miałam pilnować bilansów... No cóż.


wtorek, 5 listopada 2013

.014. czarny chleb i czarna kawa

     Dziś w telegraficznym skrócie, bo primo padam już na nos, a secundo mam tyle do zrobienia (biologia <3), że i tak chyba położę się tylko na jakąś godzinkę dzisiaj. W szkole pytają mnie jak ja to robię. Nie wiem. Trzeba, to się zmuszam. I już. Łatwiej już przecież nie będzie.
Zaległości u Was nadrobię jutro na jakiejś bzdurnej lekcji, dzsiaj kompletnie nie mam kiedy, przepraszam. I dziękuję za wsparcie <3
54,7 kg. Progreees.

25 kcal - kawa
45 kcal - kawa (lubię mleko sojowe, ale bleh, americano na sojowym, to był ostatni raz </3)
10 kcal - guma do żucia x2
150 kcal - budyń
60 kcal - kubek kisielu z lnu mielonego x2
10 kcal - pół kostki ciemnej czekolady
300 kcal - płatki -,-"
= 600 kcal

Btw chyba pora się w końcu przestawić na śniadania a nie jedzenie wieczorem. Tylko jakoś nie umiem się zmusić do wcześniejszego wstawania i pamiętania o tym. A poza tym - czy je zjem czy nie - po szkole jestem zawsze głodna tak samo. Dziwne. xd


poniedziałek, 4 listopada 2013

.013. last night i dreamt that somebody loved me

So, I guess we are who we are for alot of reasons. And maybe we'll never know most of them. But even if we don't have the power to choose where we come from, we can still choose where we go from there. 
~ Stephen Chbosky, 
The Perks of Being a Wallflower

     Zaczęłam szanować swoje ciało. Doceniać je. Oczywiście - to wcale nie znaczy, że jakkolwiek mi się podoba, jednak zaczęłam patrzeć na nie jak na glinę, którą można formować i zmieniać według własnej woli. To wspaniała możliwość. Sytuacja z twarzą oczywiście ma się inaczej - tej nie lubię i nigdy już chyba nie polubię, gdyż uważam ją za jedną z przyczyn porażek moich wszystkich związkowych prób (a właściwie ich braku). Ani to jej zmienić, ani formować  (bo nie warto przeceniać możliwości makijażu i fryzury), ot, szczęściarze mają dobrze, reszta musi godzić się z rzeczywistością. Heh, nie byłabym sobą gdybym tego nie dodała.
     Tempo w szkole jest coraz większe, coraz trudniej jest nadążyć. Ale gonię ile sił i mam nadzieję, że to wystarczy. Chcę przynajmniej móc sobie powiedzieć po wszystkim zrobiłam co mogłam, nie mam sobie nic do zarzucenia. Bo wyrzuty sumienia post factum to coś, czego szczerze nienawidzę.
     55,0 kg. Byle do przodu.

50 kcal - kawa
10 kcal - 2x guma do żucia
90 kcal - Twist 0%
150 kcal - budyń
165 kcal - szpinak z jajkiem <3
135 kcal - budyń /90 ml mleka
200 kcal - ciemna czekolada (miałam straaaaszną ochotę)
= 900 kcal / w związku z tym jutro (wtorek), środa i czwartek po 500, chyba że jutro zamknę się np w 400
Mel B dzisiaj.


niedziela, 3 listopada 2013

.012. every new beginning comes from some other beginning's end

Zgubiona - pomyślał. - jak łatwo mówi to słowo. Kto jest naprawdę zgubiony, nie mówi już nic. ~E.M.Remarque

     Chciałam na początku wyzerować te cyferki u góry, ale stwierdziłam, że tego nie zrobię. To będzie dla mnie dodatkowa motywacja, żeby nadrobić stracony czas. 55,9 kg. Ale będzie 45 na studniówkę.
     Zaczynam dziś trzy 30-dniowe wyzwania:
30 dni bez podjadania - czyli 30 dni ładnych bilansów, bo u mnie to co było "ponad" to właśnie przeważnie kalorie zjedzone "przy okazji". Koniec z tym.
30 dni bez prokrastynacji - czyli przez najbliższy miesiąc po powrocie do domu mam 45 min na zjedzenie obiadu i idę się uczyć. Mogę obejrzeć ulubione programy/seriale ale tylko przy okazji przygotowywania kolacji/godzinnej przerwy, na którą sobie pozwalam po każdych 3 godzinach nauki.
30 dni z ćwiczeniami - każdego dnia 35 min poświęcę na Skalpel. W przypadku ekstremalnego braku czasu - chociaż 10 min na któryś z programów Mel B.
Może ktoś chce się przyłączyć? ;> To tylko miesiąc!

150 kcal - budyń
60 kcal - 4 garście popcornu
190 kcal - warzywa na patelnię
170 kcal - budyń
30 kcal - kisiel z lnu mielonego
= 600 kcal
Idealnie w limicie :>


sobota, 2 listopada 2013

.011. sometimes you win, sometimes you learn

The winner takes it all 
The loser standing small 
Beside the victory 
That's a destiny

I was in your arms 
Thinking I belonged there 
I figured it made sense 
Building me a fence 
Building me a home 
Thinking I'd be strong there 
But I was a fool 
Playing by the rules

I apologize 
If it makes you feel bad 
Seeing me so tense 
No self-confidence 
But you see 
The winner takes it all

     55,3 kg. Za wczorajszy napad sama mogę być sobie wdzięczna. Emocjonalny stosunek do jedzenia, złe nawyki... Moja pięta achillesowa.
     Nie wiem, co ja bym bez Was zrobiła. Pewnie masę głupot. ;p Oczywiście, macie rację - nie warto się aż tak karać. To idiotyczne. Tak więc kontynuuję dotychczasowy plan, z tym, że z założeniem, żeby bardziej pilnować limitów (od jutra, bo z dzisiejszym bilansem nic już nie zrobię). I powinno być okej. Dziękuję Wam za to, że jesteście.
     K ciągle emocjonuje się swoją półrocznicą z J. Okej, fajnie, że jest szczęśliwa. Tylko ten świat jest cholernie niesprawiedliwy. Ciężko mi się jej słucha.
Nie myślałyście nigdy, że wystarczyłoby Wam abyście spojrzały na siebie cudzymi oczami, aby się pokochać? Że widząc miłość kogoś do siebie - miłość, która nie przejmuje się wyglądem, łatwiej byłoby Wam zbudować pewność siebie nie w oparciu o wygląd?
Ja, kiedy widziałam pozytywne nastawienie MM do siebie, widziałam, że docenia fakt, że jestem inna niż inne dziewczyny - uwielbiam "wyczynową" jazdę na rowerze, wygląd partnera stawiam za charakterem i gdzieś mam konwenanse "on musi być w twoim wieku lub starszy", kiedy dostrzegałam, że wzbudzam u niego pozytywny podziw - wtedy od razu czułam się wartościowa. Mogłam przenosić góry, przepedałować 150 km po górach bez przygotowania... A przede wszystkim, umiałam bez problemu podjąć walkę o lepszy wygląd. Nie dla kogoś, przeciw komuś, ale dla tej niedawno odzyskanej siebie. Wiem, że definiowanie się przez pryzmat kogoś to stąpanie po cienkim lodzie - po tym, jak to wszystko zniknęło w przeciągu dwóch dni sama jestem modelowym przykładem, ale z drugiej strony - czy nie jest tak, że to może być pierwszy krok do lepszego obrazu siebie..?

150 kcal - budyń
500 kcal - płatki
190 kcal - warzywa na patelnię
160 kcal - budyń
= 1000 kcal


Edit. Kompuls. Do jutra uporządkuję swoje uczucia i zacznę z czystą kartą.

piątek, 1 listopada 2013

.010.

     Kurwa. 55,7 kg.
Wykrakałam. Spierdoliłam wczoraj. I dzisiaj dostaję za swoje. Ale nie spodziewałam się, że AŻ TAK. Nie zjadłam 10 000 kcal. Nie ma mowy. Zjadłam max 1600, moooże 2000, w co i tak wątpię. Nie powinno być wzrostu, może malutki.
     Oczywiście - kara musi być. Jutro i pojutrze - 150 kcal. Nie więcej. Plus zestaw Skalpel + Turbo spalanie do niedzieli, bo ostatnio choć się staram i czuję, że nieźle mi idzie, to nie mam zakwasów. A jeśli do poniedziałku nie zobaczę 54,2 kg to do uzyskania 53,5 kg będę jeść po 200 kcal, a następnie przez tydzień po 300 i następny po 450.

140 kcal - pieczony ryż z cynamonem /pomagałam bratu robić obiad, nie mogłam nie zjeść, bo byłoby mu przykro, liczę z nadwyżką/
160 kcal - budyń malinowy
600 kcal - znowu p*^$#y ryż /FUCK,nienawidze rodzinnych swiat i kontroli -.-/
= 900 kcal

Edit: Napad. No fan-tas-ty-cznie. Kocham święta rodzinne.